• W pogoni za gwałcicielem


Znajdźcie gwałciciela naszej córki! Po krótkim areszcie miał odpowiadać z wolnej stopy, ale uciekł za granice. Ładna sprawiedliwość, skoro zwyrodnialcy mogą opuszczać kraj zamiast siedzieć w więzieniu – prosili o pomoc rodzice zgwałconej.


- Czasami zlecają nam znalezienie człowieka ukrywającego się przed wymiarem sprawiedliwości. – mówi detektyw Józef Przyboś, właściciel firmy detektywistycznej, - Zleceniodawcami są przeważnie osoby prywatne, które nie chcą czekać aż policja znajdzie przestępcę, tylko, z różnych względów, pragną przyśpieszyć wymierzenie kary. Do mojego biura też takie zlecenie trafiło. Pewna rodzina z sąsiedniego województwa, nie mogąc się pogodzić z faktem, że gwałciciel ich córki, mimo wyroku skazującego przebywa na wolności, poprosiła nas o znalezienie łobuza.

Gwałciciel Franek, po dokonaniu gwałtu został zatrzymany w areszcie na 3 miesiące, lecz później zwolniony mógł odpowiadać z wolnej stopy. Zamiast tego czmychnął za granice, gdzie skutecznie się zamelinował. Rodzina pokrzywdzonej sądziła, że ukrywa się w jednym z krajów europejskich. Policja wprawdzie prowadziła poszukiwania, lecz przestępca zmieniał miejsce zamieszkania i był trudny do namierzenia.



My jesteśmy geodeci


- Oprócz jego danych osobowych i miejsca zamieszkania rodziny nie mięliśmy żadnych wskazówek – mówi detektyw. – Zlecenie przyjąłem, lecz nie gwarantowałem skutecznego zakończenia, bo sprawa była trudna. Zadanie podzieliłem na dwa etapy: pierwszy, to dotrzeć do rodziny gwałciciela i w jakiś sposób zdobyć informacje na temat miejsca pobytu Franka. Drugi: namierzyć gwałciciela, gdziekolwiek by był, pojmać go i przywieźć do Polski. Oczywiście w ramach przepisów prawa. No może trochę „z przymrużeniem oka” na prawne niuanse.

Jako, że rodzice Franka byli rolnikami detektyw i jego pracownicy postanowili użyć podstępu „rolnego”, a dokładnie „pójść w geodetę” Zaopatrzyli się w identyfikatory geodetów wojewódzkich i ruszyli na „pomiary” do miejscowości, gdzie mieszkała rodzina gwałciciela. Po drodze zasięgnęli języka w miejscowej policji na temat rodziny.

- Zaczęliśmy „mierzyć” grunty wykorzystując do tego zwykły aparat fotograficzny ustawiony na statywie. Za mapy geodezyjne służyła nam zwykła mapa samochodowa.- wspomina Przyboś. - Zgromadziło się trochę gapiów zaniepokojonych naszymi pomiarami. ale jakoś ich udobruchaliśmy, cały czas zbliżając się do posesji rodziny Franka. W końcu , z gospodarstwa wyszedł mężczyzna około 60-letni, jak się okazało ojciec Franka. Zagadnąłem go, czy złożył wniosek o dopłatę unijną, a gdy potwierdził poinformowaliśmy go, że sprawdzamy czy dane we wniosku o dotacje zgadzają się z rzeczywistością, bowiem ponoć zawyżył areał ziemi, na który przysługują dopłaty. Gospodarz lekko poczerwieniał i zaprosił nas na herbatę, bo rzeczywiście było zimno.


Wystarczyło zdjęcie


- Tylko na to czekaliśmy, mieliśmy lekko tylko przymajony spirytus dobry „na zmiękczenie” delikwenta. Już w domu, spytaliśmy, czy możemy wypić po kieliszeczku. Gospodarz chętnie się zgodził, przyniósł literatki i ani on, ani jego żona w piciu się nie oszczędzali. My uważaliśmy, by nie stracić umiaru, bo nie na picie tam pojechaliśmy.

Gospodarz w ramach rewanżu wyciągnął litr mocnego samogonu, przy którym całe towarzystwo przeszło na „ty””.

- Po pewnym czasie wszystko wiedzieliśmy nie tylko o sąsiadach, ale także o kłopotach syna z wymiarem sprawiedliwości – mówi detektyw. -. Próbowałem cały czas naprowadzać rozmowę na Franka, twierdząc, że trzeba mu jakoś pomóc. Gospodarze, mający mocno już w czubach, nawzajem obarczali się winą za złe wychowanie syna.

Pytani o adres, rodzice podali tylko nazwę kraju, w którym syn przebywa, bo sami nic konkretnego nie wiedzieli. Mieli za to zdjęcie Franka, które im przysłał. Pokazali je geodetom-detektywom. Na zdjęciu był gwałciciel, a w tle droga i tablica informacyjna o miejscowości, gdzie to zdjęcie zostało zrobione. To wystarczyło detektywom, by zorientować się, gdzie szukać uciekiniera.


Mikstura zamiast pistoletów



Do wyjazdu Józef Przyboś wyznaczył 3 swoich detektywów, ale jeden podczas akcji obserwacji z drzewa pewnej pary, został ugryziony przez wiewiórkę i musiał zostać w kraju by stosownymi badaniami wyeliminować podejrzenie zakażenia wścieklizną.

- Wiedziałem, że dwóch do takiego zadania, to za mało, ale nie mieliśmy innego wyjścia – mówi Przyboś. - Na wszelki wypadek, dałem swoim ludziom pewną miksturę, zapachem przypominającą wino, która mogła im się przydać w akcji.

Ludzie detektywa nie mieli problemów ze znalezieniem miejscowości w której Franek robił sobie zdjęcie. Ulokowali się w małym hoteliku i już po trzech dniach poszukiwań spostrzegli mężczyznę podobnego do widzianego na fotografii, którą przysłał rodzinie. Okazało się, że Franek pracował na jednej z okolicznych farm.

- Kolejnym etapem akcji, było zatrudnienie się moich ludzi na tej farmie – mówi Przyboś. – Chodziło o potwierdzenie, czy zauważony mężczyzna, to rzeczywiście Franek. Zatrudnili się bez problemu, bowiem zgodzili się na minimalne stawki plus wyżywienie. Jak się okazało Franek, bo to rzeczywiście był on, został nadzorcą moich detektywów.


Nie ma to jak polski trunek


Po dwóch dniach pracy detektywi-najemcy zaprosili Franka na oblewanie wspólnej pracy. Franek po alkoholu okazał się nad wyraz rozmownym. Nie dość, że wyjawił im swoje kłopoty z prawem, to jeszcze pokazał dokumenty z rozprawy, mimo, że detektywi o to nie prosili.

W niedziele, w trójkę postanowili zabawić się w pobliskim mieście. Wybrali lokal, w którym parter stanowił knajpę, gdzie także tańczono, na piętrze zaś usytuowała się agencja towarzyska. Franek pił ostro i ciągle narzekał, że tamtejszy alkohol jest kiepski i nie ma to jak polskie trunki. Detektywi zaproponowali mu więc likier prosto z ojczyzny. Franek ochoczo przystał na propozycje i nim jeden z detektywów zdążył przynieść z bufetu szklankę, z „gwinta” wychylił połowę mikstury, którą dał swoim pracownikom Przyboś. Na efekt łapczywości Franka długo nie trzeba było czekać: po kilkunastu minutach zapragnął odwiedzić przybytek na piętrze.

- Moim ludziom kazał na siebie czekać 20 minut – mówi Józef Przyboś. – Gdy jego nieobecność przeciągnęła się do godziny, myśleli, że uciekł innym wyjściem, przeczuwając jakiś podstęp.


Kredytu nie udzielamy



Niepotrzebnie się martwili. Po dwóch godzinach Franek został sprowadzony na dół przez kobietę postury Andrzeja Gołoty, tyle że starszą, która łamaną polszczyzną przykazała by go zabrać z lokalu. Co się okazało? Franek, po wcześniejszych amorach, tak się rozochocił, że zaczął się dobierać do szefowej agencji. Szefowa nie miałaby nic przeciwko, tyle tylko, że Franek chciał na kredyt … a w takich przybytkach kredytu nie udzielają.

Franek ulokowany w samochodzie, natychmiast zasnął. Obudził się po kilku godzinach w … Polsce, gdzie został przekazany policji.

Detektywi biorący udział w zagranicznej części akcji bardzo interesowali się, co zawierała tajemnicza mikstura, którą poczęstowali gwałciciela.

- W końcu im zdradziłem, co to było – mówi detektyw Przyboś. – Otóż jestem myśliwym i co jakiś czas poluje na jelenie w okresie rykowiska. Wówczas są bardzo zajęte amorami i niezbyt ostrożne. Jądra takiego jelenia moczy się w mocnym winie przez 6 tygodni i wówczas napitek staje się afrodyzjakiem …

Tak to picie alkoholu z nieznanego źródła, chyba po raz pierwszy, przyniosło pozytywny skutek: gwałciciel Franek trafił za kraty.

ramka Na Podkarpaciu działa dwa biura detektywistyczne. Licencje detektywów ma zaledwie cztery osoby.

piątek, 9 listopada 2012 0 komentarze

0 komentarze:

Prześlij komentarz